„Kiedy byłem mały chciałem mieć karabin I do wrogów strzelać chciałem nim
Chciałem iść do wojska, walczyć za ojczyznę
Chciałem iść na wojnę zabijać
Niech do wojska biorą dzieci
Póki one głupie są
Gdy dorosną zrozumieją
Że przemoc to jest zło”
Jesse i ja wracamy na stację inną drogą niż wcześniej. Mimo,
że idziemy dość szybko, wędrówka wydaje się nie mieć końca, a nogi bolą mnie
niemiłosiernie od ciężkich butów. Jednak gdy mijam tablicę informacyjną, gdzie
dowiaduję się, że znajdujemy się na ulicy Heraldic, zatrzymuję się gwałtownie.
– Jesse! To ta ulica, o której
słyszałam. Z pomnikiem Victorii Heraldic, to po drodze, pójdziemy tam? –
wykrzykuję z uśmiechem.
– Byłem już
tam – odpowiada, patrząc na mnie.
– Muszę go
zobaczyć!
– No… zgoda,
ale szybko. – Skręcamy w wąską uliczkę na prawo.
Wychodzimy
na duży plac, którego środek zdobi pomnik, o którym wspominałam. Przedstawia on
kobietę w mundurze przyklękającą na jedno kolano. W rękach trzyma karabin, a
twarz, która wyraża zaciekłość okalają kręcone włosy.
Jest to
Victoria Heraldic, bohaterka wojenna sprzed dekad. Umarła rozstrzelona w
wieku dwudziestu lat.
Jej ojciec,
jeden z ważniejszych polityków w Créapiti okazał się zdrajcą i uciekł na Południe,
zostawiając ją jako młodą dziewczynkę. Były prezydent w ramach zemsty
postanowił wykorzystać Victorię i od małego wbić jej do głowy, jakie powinny
być jej przekonania dotyczące Południowców. Gdy miała osiemnaście lat, została
wysłana na Południe jako szpieg. Odnalazła swojego ojca i przedstawiła się jako
jego córka, a następnie przez dwa lata udawała poparcie by przekazywać ważne
informacje prezydentowi. Pewnego dnia dowiedziała się o planie zamachu na mur.
Wiedziała, że nie może czekać na jej pośrednika by ten przekazał tą wiadomość
dyktatorowi, więc wzięła broń i uciekła. Niestety człowiek o nazwisku Rotten,
który nie ufał jej od samego początku, ruszył za nią w pościg. Gdy Victoria
dotarła do muru, a prześladowca deptał jej po piętach, wycelowała z broni w
niebo i krzycząc najgłośniej jak mogła, poinformowała Północ o ataku.
Wielu
strażników wahało się czy jej ufać, gdyż tak naprawdę wiele z nich, nigdy jej
nie widziało. Natomiast jej dziadek, jeden z najlepiej wyszkolonych obrońców,
rozkazał przepuścić przez granicę, ale było już za późno. Rotten dopadł
Victorię i rozstrzelił ją tuż przed jedyną przepustką na Północ, po czym sam
został zabity.
Prezydent
otrzymał informację od dziadka Victorii i zarządził by wojsko wsparło zbrojnie
strażników podczas przewidzianego zamachu. Nie przewidział jednak ataku z
powietrza. I to mógł być koniec tego państwa, lecz Créapiti miało tego dnia
bowiem ogromne szczęście, gdyż transportowany tamtą drogą bardzo niebezpieczny
materiał wybuchowy został uszkodzony, czego efektem jest to co dzieje się teraz
na Południu.
Zwłoki
Victorii zostały przeniesione przez strażników do Proxime w procesji, przez co
każdy mógł zobaczyć swoją bohaterkę. Wzniesiono także pomnik, na który teraz
patrzę.
– Tak się
cieszę, że w końcu mogę ją zobaczyć – oznajmiam urzeczona, patrząc się na
postać Heraldic.
Jesse prycha.
– Pewnie
uważasz ją za autorytet i chciałabyś skończyć jak ona.
Unoszę brew i rzucam mu pytające spojrzenie.
– Była
bohaterką. To coś złego?
– Była
zbrodniarką i zdrajczynią krwi – poprawia mnie, a ja wybałuszam oczy. – Jesteś
w nią ślepo zapatrzona jak większość tego kraju.
– Gdyby nie
ona…
– Nie było
by go? Tak. I może to lepiej.
Zaciskam ręce w pięści.
– Jak możesz
tak mówić?
– Gdybyśmy
nie zajmowali się tylko gromadzeniem własnych bogactw jako „niezwyciężona
potęga świata” – śmieje się szyderczo – byłoby o wiele lepiej dla jego
pozostałej części.
– A co mają
nas obchodzić inne kraje? – wybucham. – Nam żyje się dobrze, więc jedyna rzecz,
która nas powinna w związku z nimi interesować, to zagrabienie czegoś, zanim
Yenidelvet wszystko zgarnie.
Patrzy na mnie jakbym była szalona.
– Tak jest.
Gdyby nie było państwa i władzy, wszyscy byśmy się pozabijali. Panowałby
doszczętny chaos.
– Za to, że
tak gorliwie bronisz państwa, dostajesz coś w zamian? – pyta z wątpliwym,
okrutnym uśmieszkiem.
– To nie są
tylko słowa – warczę. – Bronię państwa siłą.
– Moje
pytanie brzmiało: czy dostajesz coś w zamian?
Milknę zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Oferuję
bezpieczeństwo.
–
Bezpieczeństwo – powtarza. – Tutaj? Gdzie prawie codziennie ludzie dopuszczają
się aktów przemocy na innych? Gdzie wzrasta przestępczość, bo bezpieczni
obywatele nie potrafią już uczciwie zapracować na życie? Gdzie rodacy giną w
granicach państwa zabici przez… hm, pomyślmy, innych rodaków? Przecież ten kraj
jest pozbawiony cudzoziemców, gdyż TY oferujesz bezpieczeństwo. Jeśli ty to nazywasz porządkiem, to ja jestem skłonny wybrać chaos.
Czerwienieję na twarzy.
– Chciwość i
przemoc to wszystko co możesz zaoferować? – pyta po chwili.
– Twoje
argumenty… – zaczynam.
–…są irracjonalne – kończy, uśmiechając się. – Rozumiesz już, o co mi chodzi?
– Nie masz
racji – mruczę.
– Więc kto
ją ma? Twój prezydent, politycy i wojsko?
– Skoro
wojsko to dla ciebie takie więzienie, dlaczego zostałeś adeptem? – odbijam
pałeczkę.
– A słyszałaś
o zasadniczej służbie wojskowej, mądralo?
– Przecież u
nas jest stosowana tylko w wypadku wojny… Znieśli ją parę lat temu.
– Trzy lata
temu – uściśla.
– Przykro mi
– prycham, a on mruży oczy.
– Kaya,
zajmij się organizacją własnego życia bez zakazów, nakazów i autorytetów. –
Pochyla się w moją stronę i patrzy mi w oczy. – Nie jesteś ich własnością.
– Nie mam
pojęcia o czym mówisz.
– Dlaczego
jesteś tak krótkowzroczna?
– Słuchaj,
zaraz się spóźnię na pociąg, muszę lecieć – jęczę i cofam w tył, ale on łapie
mnie gwałtownie za rękę i przyciąga z powrotem.
– Nie chcesz
już ze mną rozmawiać, bo nie jestem tak subtelny jak ci się wydawało? – pyta.
Między innymi.
– Nie –
kłamię. – Po prostu… no ten… za mówienie takich rzeczy grozi surowa kara, a
skoro to ja – nagle na nowo czuję przypływ pewności siebie – jestem strażnikiem
ładu i porządku… zabraniam ci.
Śmieje się i puszcza moją rękę.
– Słuchaj,
masz rację. Nie mogę spóźnić się na pociąg. Na razie, mała faszystko – żegna
mnie. – Zobaczymy się na bitwie o flagę.
Następnie odchodzi, zostawiając sam
na sam z Victorią Heraldic – moją bohaterką.
***
Przez parę
następnych dni unikam Jesse’ego na tyle ile się da, co ułatwia mi moja chwilowa
niedyspozycja wywołana postrzelonym ramieniem. Jamie nigdy nie pozwoliłby mi
brać z nim udział w bitwie o flagę, ale o niczym nie wie.
O ustalonej
godzinie spotykam się w opuszczonym mieście z drużyną, której skład został
ustalony bez mojej wiedzy. Nie przeszkadza mi to tak bardzo, bo mamy spore
szanse. Osobami, których chciałabym się stąd pozbyć niewątpliwie są Jared i
Jesse.
Flaga należy do drugiej grupy.
Prawdopodobnie zdążyli ją już ukryć.
Nasz przywódca, czyli Matthew
omawia strategię z kilkoma innymi starszymi adeptami, wśród których znajdują
się dwaj niepożądani przeze mnie osobnicy.
Staję obok Lottie.
– Myślisz, że wygramy? – pytam ją
szeptem.
– Mamy duże szanse – stwierdza.
Podchodzi do Matthewa, Jesse’ego,
Jareda, Martina i Tanka mówiących o strategii. Niechętnie idę za nią.
– Jakieś plany? – pyta dziewczyna
przywódcę.
– Myślę, że moglibyśmy się
podzielić na dwie grupy. Każda od różnych stron będzie starała się wykraść
flagę od tamtych. Oczywiście musimy najpierw wiedzieć gdzie jest – wyjaśnia
Matt.
– To beznadziejny plan – odzywam
się od niechcenia.
Przywódca marszczy brwi.
– Dlaczego tak myślisz?
– Przecież nas zobaczą – mówię z
poirytowaniem. – Sześciu osobom nie jest łatwo pozostać niezauważonym.
– To co proponujesz? – pyta chłodno
Jared.
– Proponuję, żeby każdy działał na
własną rękę – oznajmiam z wyższością.
Jesse parska śmiechem.
– Kaya, po to właśnie jest drużyna.
Żeby działać razem.
– Odrzucamy twój genialny pomysł.
Na mojej twarzy ukazują się rumieńce złości.
– Wasz wcale nie jest lepszy –
warczę.
– Matt, przypomnij mi dlaczego
wziąłeś cipę do drużyny? – pyta Martin.
Przywódca wzrusza ramionami.
– Dobrze strzela.
Jared uśmiecha się szyderczo.
– A może podzielimy się na
strzelców i złodziei? – proponuje.
– Tak, to dobry pomysł – przyznaje
Jesse.
– Wcale nie – mówię cicho, ale oni
mnie ignorują i sami ustalają resztę.
– To kto chce być w strzelcach? –
pyta w końcu Matthew. – Na pewno Jared. Kto jeszcze? Kaya?
– Tak, chcę być w strzelcach – mówię
patrząc przy tym na blondyna.
– Ja też mogę? – pyta nieśmiało
Lottie.
Patrzymy na nią niepewnie.
– Możesz – mówi w końcu Jared.
– Więc co mamy robić? – pytam.
– Strzelać?
– Serio? – pytam sarkastycznie i
unoszę brwi. – Dziękuję, że mi to uświadomiliście, bo żyłabym w wielkiej
niewiedzy.
– Nie ma za co.
Po wybraniu reszty w końcu się rozdzielamy. Złodzieje
skręcają w inną uliczkę i po chwili znikają w mroku. My idziemy prosto,
najciemniejszymi drogami, wypatrując członków tamtej drużyny. Idę obok Lottie
na samym końcu.
– To głupie – mówię do niej
szeptem.
– Czemu? – pyta, poprawiając w
rękach broń.
– Bo oni nie umieją tego dobrze
zaplanować – oznajmiam, zastanawiając się, czy byliby bardzo źli gdybym teraz
poszła szukać flagi sama.
– Tak myślisz? – Jared idzie przed
nami, Lottie przyspiesza i równa się z nim.
– Tak, tak właśnie myślę –
przyznaję i rzucam wściekłe spojrzenie w stronę przyjaciółki.
– Twój plan był beznadziejny –
odzywa się chłopak zerkając na mnie do
tyłu, a potem na towarzyszkę. Uśmiecha się szyderczo.
– Po prostu boisz się, że nie
poradziłbyś sobie sam – mówię.
– Po prostu nie jestem taki
samolubny jak ty.
W jego rękach nawet broń na farbę wygląda groźnie.
– Uważasz, że jestem samolubna?
– Jesteś egoistką.
– Nie znasz mnie – syczę.
Prycha.
– Nie chcę cię poznawać. – Uśmiecha
się niebezpiecznie.
– Świetnie.
– Hej, a jak ci idzie strzelanie? –
Zwraca się do Lottie niemal uprzejmie.
Unoszę brwi.
– No... może być – odpowiada.
– Idzie jej dobrze bez twojej
pomocy – mruczę niezadowolona z jego obecności.
– Przestań się rzucać – upomina
mnie chłodno. – Nie rozmawiam teraz z tobą.
– Będę mówiła ile będę chciała, a
ty na swoje nieszczęście masz uszy i będziesz mnie słyszeć.
Prycha i znowu zwraca się do Lottie:
– A tak poza tym, to dalej się
zastanawiam, jak z nią wytrzymujesz.
Ignoruję tą uwagę i odwracam głowę do tyłu, chcąc zobaczyć,
czy nikt nie próbuje w nas strzelić albo coś.
– Jakoś daję radę – odpowiada.
– Czemu mam wrażenie, że nie jesteś
wobec mnie lojalna? – pytam kierując spojrzenie na gwieździste niebo.
– Jestem, ale czasami przesadzasz –
zauważa.
– Z czym niby? – irytuję się.
– Z reagowaniem na wszystko.
– To co mam robić?
– Spieprzać – proponuje beztrosko
Jared.
– Sam spieprzaj.
– Teraz. Spieprzaj. Już.
Staję w miejscu i zakładam ręce na piersi.
– Uwierz, że wcale nie podoba mi
się twoje towarzystwo w naszym gronie, ale jestem na tyle tolerancyjna, że nie
będę kazała spieprzać tobie, a uwierz, potrafiłabym cię do tego zmusić.
Parska śmiechem.
– To ty tu przyszłaś – zauważa.
– Bo ona mnie zdradziła – mówię,
oskarżycielsko łypiąc spode łba na Lottie.
– Nieprawda – protestuje. – Ja po
prostu szybko chodzę.
– Już ci wierzę, mhm. Masz krótkie
nogi.
Dziewczyna wygląda na urażoną.
– Nie jestem taka niska.
– Oczywiście, że nie. – Unoszę ręce
w geście poddania.
Prycha, a Jared próbuje ukryć uśmiech.
– Ale nadal jesteś zdrajczynią.
– Niby dlaczego?
– Bo idziesz obok potencjalnego
wroga.
– Potencjalnego?
– Tak.
– Dlaczego potencjalnego?
– Bo tak mi się powiedziało. Co się
czepiasz? Nie lubię go i tyle.
– Ale kto powiedział, że ja go nie
lubię?
– Ja – oznajmiam. – Chyba nie
chcesz, żebym była nieszczęśliwa, musząc spędzać z nim czas.
Przyjaciółka marszczy brwi.
– Zresztą jak można go lubić? –
dodaję szybko.
– Może można – odpowiada chłopak z
łobuzerskim uśmiechem.
– Nie można. – Kręcę przecząco
głową.
– Ciebie się nie da.
Prycham.
– Niby czemu? – Unoszę brwi.
– Bo jesteś cipą.
– A ty skurwielem.
– A ja? – spytała Lottie.
– Zdrajczynią.
– Daj jej spokój.
– Ale ona się na mnie nie gniewa –
mruczę. – Lubi mnie.
– Ale może zacząć się gniewać i co
wtedy zrobisz?
– Pewnie ją przeproszę. Nie
uwierzysz, ale umiem to zrobić.
– Po prostu daj jej spokój.
Wywracam oczami.
– A dlaczego niby cię to tak
obchodzi?
– Bo to że jesteś cipą nie znaczy,
że ona też nią jest.
– Po pierwsze: nie jestem żadną
cipą. Po drugie: twoja wypowiedź nie ma sensu. Lottie, lubisz mnie, prawda? –
zwracam się do niej, uśmiechając w miły sposób.
– Tak, ale...
– Nie – mówi w tej samej chwili
Jared.
– Ale? – pytam, ignorując go.
– Ale jesteś cipą.
– Ale nie musisz robić ze mnie
wroga – kończy.
– Przecież nie robię z ciebie wroga
– prycham. – Ja tylko sobie żartuję, wiesz? – Uśmiecham się jeszcze raz,
jeszcze milej.
– Ale jestem zdrajczynią?
– Nie jesteś – protestuje chłopak.
– Wobec mnie tak – zauważam. – Ale
ci to wybaczam.
– Dlaczego się z nią przyjaźnisz?
To idiotka – stwierdza blondyn.
– Sam jesteś idiotą – prostuję.
– Zamknijcie się! Mamy tu chyba
grać! A nie gadać! – odzywa się Lottie wyraźnie zdenerwowana.
– Ale z nim się nie da normalnie!
– Jared, spieprzaj.
Uśmiecham się triumfująco.
Przekleństwa nie pasują do małej,
słodkiej Lottie, ale dziewczyna patrzy na Jareda zmrużonymi oczami przez co
wygląda mniej bezbronnie.
– Widzisz, nikt cię tu nie chce –
stwierdzam wesoło.
– Tego nie powiedziałam.
– Co? – Przerzucam na nią
spojrzenie.
– Tego nie powiedziałam – powtarza.
– A więc próbujesz mi przekazać, że
jednak go lubisz mimo, że jest bardzo wrednym, agresywnym osobnikiem ze
skłonnością do denerwowania ludzi?
– Ja...
– Tak – przerywa jej Jared.
– To gratulacje.
– Ale ja nie...
– Właśnie, że tak. Charlotte mnie
lubi.
– Mnie bardziej.
Chłopak się śmieje.
– Prawda, Lottie?
– Dobra, co z tą flagą? – Wzdycha.
– Najchętniej to bym poszła po nią
sama – oznajmiam.
– Ktoś ma
inne pomysły?
Jesse odwraca się do nas.
– To złodzieje mieli znaleźć flagę,
my ich tylko osłaniamy.
– Okej.
– To bez sensu – mówię znowu.
– Zamknij się.
– Nie zamknę się.
– Morda!
– Sam jesteś morda, ja mam twarz!
– Zamknij. Swoją. Twarz.
– Nie. Zamknę. Swojej. Twarzy! –
podnoszę głos.
– Cisza, oboje! – warczy Jesse,
najwyraźniej wyprowadzony z równowagi. Chyba raczej rzadko się go takim widzi,
bo inni zerkają na niego zdziwieni. – Przez was nas znajdą – dodaje ciszej.
– Co za idiotka – warczy pod nosem
Jared i milknie.
Wyprzedam go i przy okazji popycham
przejściem. Wali mnie łokciem i przepycha się obok. Kopię go w nogę. Wali mnie
lufą w ramię z całej siły. Syczę z bólu i uderzam pięścią w jego brzuch. Łapie
mnie za nadgarstek i wykręca z całej siły, ciągnąc za sobą.
– Uspokój ją – syczy do Jesse’go.
Próbuję się wyszarpać. Brunet staje
w miejscu odwracając się i nachyla się nade mną.
– Co ty do cholery robisz? – pyta
szeptem. – Nie mów, że gdy dając ci
radę, żebyś myślała samodzielnie, ty odkryłaś w sobie jeszcze większą chęć
przemocy – śmieje się krótko, a potem znów robi poważną minę tak, że tamto
rozbawienie zdaje się być jeszcze bardziej sztuczne. – Następnym razem po
prostu ją pozbaw przytomności i zostaw gdzieś, żeby tamci jej nie znaleźli –
mówi do Jareda, popychając mnie w jego stronę.
Chłopak uśmiecha się krzywo.
– Teraz będziesz grzeczna? – Jesse
unosi brwi.
Niechętnie kiwam głową. Podchodzi
do mnie Lottie.
– Oj, dziewczyno, z tobą same
problemy.
Wywracam oczami.
– Po prostu on mnie wkurza. – Sama
nie wiem, o którym z chłopaków pomyślałam.
– Ale nie musisz się na niego
rzucać.
– Lubię się rzucać.
– Wiem.
– W szczególności na niego.
– To też wiem.
Wzruszam ramionami z uśmiechem, a ona wzdycha.
– I co ja z tobą zrobię?
– Po prostu pozwól mi kiedyś go
zastrzelić, gdy będzie spał.
– A co ja mam na ten temat do powiedzenia?
– Podobno go lubisz.
– Staram się być miła – poprawia
mnie.
– A ja nie jestem miła. Dlatego się
rzucam.
– Możesz być zawsze neutralna,
prawda?
– Nie lubię być neutralna. To
tchórzostwo – oświadczam, a po chwili przypominam sobie, kto jest autorem tych
słów i kręcę głową z poirytowaniem.
– Nie. To mądre.
– Skoro tak mówisz...
– Chociaż spróbuj.
– Co mam spróbować?
– Być neutralną w stosunku do
Jareda.
– Naprawdę? Nie każ mi.
– Każę ci.
Wywracam oczami.
– No dobrze.
– Świetnie! – cieszy się.
Dochodzimy do wysokiego budynku, z
którego czubka widać cały teren przeznaczony do naszej gry. Zaczynamy wychodzić
po skrzypiących schodach na górę.
– Ale co mam dokładnie robić? –
pytam jej.
– Nie rzucaj się po prostu.
– Dobrze.
Wchodzimy na górę i patrzymy na
ziemię z wysoka. Wypatruję innych ludzi i przy okazji flagi. Podchodzi do nas
Jared. Już mam rzucić jakąś wredną uwagę, ale postanawiam najzwyczajniej się
nie odzywać.
– Gratulacje – szepcze Lottie, a ja
zaczynam się zastanawiać, czy ona przypadkiem nie ma wglądu do moich myśli.
– Wiesz jakie to trudne?
– Tak, tak.
Wywracam oczami i wbijam wzrok w niebo.
– No dobra, gotowe do strzelania? –
pyta nas Jared.
– Zawsze i wszędzie – mówię nie
patrząc na niego.
– Świetnie.
Uśmiecham się pod nosem.
Gdy Matthew daje znak, że widać
naszych wrogów, zaczynamy rzeź farbą. Tym razem całkiem dobrze celuję. Jared nie może mi już nic zarzucić.
Lottie natomiast gorzej.
Chłopak zerka na nią, wzdycha lekko i podchodzi do niej. Ustawia broń. Patrzę na nich kątem oka.
Chłopak zerka na nią, wzdycha lekko i podchodzi do niej. Ustawia broń. Patrzę na nich kątem oka.
– Dlaczego tylko jej pomagasz? –
pytam i natychmiast tego żałuję. Brzmi to tak, jakbym chciała, żeby mi też
pomógł.
– Chcesz mojej pomocy?
Coraz bardziej wierzę w to, że na moim czole zapisane są wszystkie moje myśli.
Coraz bardziej wierzę w to, że na moim czole zapisane są wszystkie moje myśli.
– Nie – mówię szybko.
– I tak bym ci nie pomógł.
Neutralność, pamiętaj. Uśmiecham
się do niego, próbując ukryć urazę.
– Przykro mi. Dlaczego?
– Hm. Bo jesteś taaaka
samowystarczalna. – Parska śmiechem.
– Dziękuję – mówię sztywno. – To
miłe, że tak uważasz. - Brzmię bardzo nienaturalnie, ale i tak rzucam wymowne
spojrzenia w stronę Lottie chcąc jej uświadomić, że się staram.
– Unieś trochę wyżej ramię – mówi
do niej. Robi tak. – Może nie tak bardzo. – Chwyta ją za rękę i ustawia ją pod
odpowiednim kątem.
Wzdycham i celuję jeszcze w jednego
przeciwnika. Moja przyjaciółka także strzela. I trafia. Jared się śmieje.
– Świetnie.
Z rezygnacją opuszczam karabin i
cofam się na kilka kroków.
– Hej, spróbuj jeszcze raz – mówi
do Lottie jej pomocnik.
Ustawia jej broń i pozycję, a ja wykorzystuję
to, że wszyscy są zajęci strzelaniem i cicho, lecz szybko zbiegam po schodach
na dół. Wybiegam na ulicę i próbując nie zwracać na siebie niczyjej uwagi idę
inną drogą, niż tą, na którą mają widok osoby z mojej drużyny.
Właściwie sama nie wiem co robię.
Może po prostu czuję się bardzo niechciana. Albo potrzebuję ochłonięcia. Pewnie
to i to.
Poruszam się najciemniejszymi
zakamarkami przez co prawie od razu gubię drogę. Po jakimś czasie wędrówki, słyszę
za sobą kroki. Odwracam się do tyłu i mierzę karabinem w postać otoczoną
mrokiem.
– Kiedy tylko zaproponowałaś działanie
samemu, wiedziałem, że nie zrezygnujesz z tego planu – słyszę.
Tylko nie on.
– Weź
wybuchnij – mruczę i strzelam przed siebie.
Świecąca w ciemności plama zostaje
na ubraniach Jesse’ego, przez co znam teraz jego lokalizację. Dzielą nas może
trzy metry.
– A może trzymasz z tą drugą
drużyną i idziesz im zdradzić nasze położenie – zastanawia się. – Jak Victoria
Heraldic.
– Zamknij się, Rotten – warczę, a
potem wybucham śmiechem i strzelam jeszcze raz.
– Według historii to ja powinienem
zabić ciebie – zauważa.
– A może lepiej zabić prezydenta? –
proponuję usłużnie. – Lub obalić rząd?
– Wiesz, że zadaję sobie te pytania
codziennie przed lustrem?
– Domyślam się.
– To co? Nie chcesz wracać?
– Cały czas za mną szedłeś? –
odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Tak, wiedziałem, że się zgubisz.
– Wcale się nie zgubiłam.
– Chodź już, mała faszystko. –
Bierze mnie za ramię i prowadzi z powrotem.
***
Ominęła nas cała zabawa, a gdy
wracamy, dowiadujemy się, że nasz drużyna zwyciężyła, co wiąże się z
urządzeniem imprezy na naszą cześć.
Przychodzę tam sama, bo Lottie
gdzieś mi zginęła. Przepycham się przez tłum innych adeptów i w końcu ją
odnajduję.
– Hej – mówię do niej.
– Hej – odpowiada z uśmiechem.
Na jej szyi widnieje czerwony ślad.
– Co to? – pytam wskazując na niego
i po chwili zaczynam rozumieć. Uśmiecham się krzywo.
– Aa, rozumiem.
– Co? – pyta i zgarnia włosy na
szyję.
– Nic, nic. – Śmieję się.
– Ekhm. Co?
– Tak naprawdę to mnie to nie
interesuje – oznajmiam, wywracając oczami.
– Nie mam pojęcia o czym mówisz. –
Poprawia jeszcze odrobinę rozczochrane włosy.
– Chyba jednak masz.
– Ej, no o co ci chodzi?
– Boże, masz coś na szyi.
– Co? – Próbuje na nią zerknąć i
oblewa się rumieńcem. – A, to. To od... od kulki
paintballa.
Wybucham tak głośnym śmiechem, że
kilka osób spogląda na mnie jak na wariatkę.
– Wmawiaj to sobie.
Rumieni się jeszcze bardziej.
– Czyli mam rozumieć, że się
pogodziliście?
– Ekhm. Tak – mówi spuszczając
wzrok.
– Nie wyglądasz jakbyś się
cieszyła.
– Cieszę się – przyznaje. –
Tylko... Bardzo to widać? – Wskazuje na swoją szyję.
– Tak.
– Kurczę. Pomóż.
– Nigdy nie miałam takiego
problemu, więc nie mam pojęcia co na to poradzić – mówię. – Ty, a może Jared ci
pomoże, przecież tak lubi to robić – proponuję i wybucham śmiechem.
– Co?
– Nic. Po prostu... on bardzo lubi
się mieszać do twojego życia.
– Proszę?
– Co chwilę pomaga ci dobrze
wycelować, wtrąca się do naszych rozmów...
Wzrusza ramionami.
– Co z tego? – pyta odrobinę ostro,
jak na nią.
Mrugam powiekami zdziwiona jej reakcją.
– Nic, ja tylko mówię jak jest...
– Aha. – Jej twarz rozjaśnia
uśmiech. – To dobrze. A jak zrobię tak... – Odgarnia włosy tak, by opadały na
obojczyk. – Widać mniej?
– Prawie.
Wzdycha lekko.
– Bardzo źle to wygląda?
– Nie. Czemu?
Wzrusza ramionami.
– W sumie co za różnica. – Zarzuca
włosami za plecy i dołącza do reszty naszej drużyny. Idę za nią, rozglądając
się po towarzystwie.
– Widzisz, jednak wygraliśmy bez
twojej cudownej taktyki – rzuca na powitanie Jared.
Mrużę oczy.
– Gdybyśmy ją wykorzystali,
wygralibyśmy szybciej.
– Miałaś się nie rzucać –
przypomina mi przyjaciółka.
– Nie rzucam się – mówię do niej. –
Jeszcze.
– Co? – pyta Jared, patrząc na nas
zdziwiony.
– Gówno.
– Jak ci się strzelało? – zwraca
się do mojej przyjaciółki, ignorując mnie.
– Dobrze.
Rozglądam się za kimś innym, z kim
mogłabym porozmawiać, ale w końcu orientuję się, że wszystkich znam tylko z
widzenia.
– A tobie? – zwraca się niechętnie
także do mnie.
– Świetnie – odpowiadam znudzonym
tonem.
– Ta.
– Yhm. Przenosi spojrzenie z
powrotem na moją przyjaciółkę i znów na mnie.
– Aha.
Wzdycham głęboko i wbijam wzrok w
swoje paznokcie. Chcę stąd iść.
– Dostałaś? – pyta nagle Jared
wskazując na szyję Lottie.
Mimowolnie prycham.
– Co?
– Co: co?
Marszczy brwi.
– Och – wyrywa mu się w końcu,
kiedy łapie, że Lottie wcale nie dostała.
Zakładam kosmyk włosów za ucho i
niemal natychmiast z powrotem go uwalniam, a następnie przenoszę spojrzenie z jednego
na drugie.
– Cóż... – Jared milknie.
– Długo jeszcze będę musiała być
neutralna? – pytam współlokatorkę szeptem.
– Tak – odpowiada. Mocno się
zarumieniła. – Dobra, nie gapcie się na mnie – dodaje.
Wywracam oczami.
– A na co mam się gapić?
– Nie wiem, ale to robisz.
Mrugam powiekami i spuszczam wzrok.
– Tak lepiej. Ty też przestań– zwraca się cicho do Jareda.
Zerkam na niego. Rzeczywiście cały
czas patrzy na Lottie. Odwraca pospiesznie wzrok, próbując ukryć delikatny
uśmiech. Po pierwsze dziwi mnie sposób, w który się uśmiecha. To nie w jego stylu.
– Lottie, nie chcesz już iść? –
pytam ją z westchnięciem.
– Co? A, tak. Nie próbuję ukryć
ulgi, że nie będę już musiała udawać miłej.
– Idę spać – oznajmiam.
– Okej – mówi, ale nie rusza się z
miejsca.
Odchodzę na kilka kroków i
orientując się, że nie idzie za mną, odwracam się do niej i rzucam pytające
spojrzenie.
– Idziesz?
– Hm?
– Dobra, nieważne – mówię
poirytowana.
– Co? Mówiłaś coś? – Podnosi na nią
wzrok.
– Nie – rzucam ze złością. – Nic
nie mówiłam.
– Dobra, już idę.
– Jeśli nie chcesz, to nie musisz.
– A co mam innego do roboty?
Wzruszam ramionami.
– Rozmawianie z nim? – Wskazuję na
Jareda. – Albo... – urywam.
– Albo...?
Wymownie wskazuję podbródkiem na jej malinkę.
– Och – mówi tylko. Jaredowi drga
kącik ust, jakby znowu miał się uśmiechnąć, ale tego nie robi. Zauważam to i z
powrotem do nich podchodzę.
– Co cię tak śmieszy? – pytam.
– Nic. Jestem zmęczony. Idę spać.
– Ze swoim karabinem?
– Dokładnie.
– Pozdrów go ode mnie.
– Tak zrobię. I może was ze sobą
umówię.
– Nie mogę się doczekać.
– On też. – Uśmiecha się chłodno.
– Cześć – rzuca w stronę Lottie i
odchodzi.
– Nie lubię gostka – oznajmiam,
patrząc za nim.
– Bardzo mnie zaskoczyłaś – mówi
ironicznie, także podążając wzrokiem za Jaredem. Jest bardzo wysoki i kiedy
przeciska się przez tłum ludzie robią mu miejsce.
– A tą wzmiankę o karabinie mam
traktować jak groźbę?
– Czy ja wiem...
–Wiesz co jest dziwne? Że ciebie on nie
denerwuje.
– Może nie dał mi powodów, żeby
mnie denerwował?
Wzruszam ramionami.
– Jest okropny dla wszystkich poza
tobą.
– Tak uważasz?
– Pobił tego chłopaka… jak mu tam…
Edgara. Postrzelił mnie! A ciebie nie obraża, nie grozi ci, nie bije cię, nie
strzela w ciebie...
– Ale to nie znaczy, że jest od
razu miły – zauważa.
– Dla mnie jakoś nie.
– A dla mnie niby tak?
– Tak?
– Kiedy?
– Zawsze?
– Hah.
– Naprawdę.
– Serio?
– Przez cały czas ci pomaga,
rozmawia z tobą... tak swobodnie i w ogóle.
– Nie zauważyłam.
Wywracam oczami.
– Nie, w ogóle.
Wzrusza ramionami.
– A nawet jeśli, to co?
– Nic, po prostu zastanawiam się
czemu to ty jesteś wyróżniona.
– Może jestem po prostu miła.
– Bycie miłym w niczym nie pomaga.
– Tak myślisz? Popatrz, ja jestem
miła, to on też jest miły.
– Nie będę dla nikogo miła.
– On też nie będzie miły. Zresztą,
dla mnie wcale też nie jest tak bardzo. – Zagryza wargę.
– Łatwo ci mówić. Zresztą po co
gadamy o nim? To tylko psuje mi humor.
– Sama zaczęłaś.
– Bo jego jest wszędzie pełno!
– Przesadzasz.
– Wcale nie.
– Wcale tak. Jak dla mnie wcale nie
jest go pełno. Hej, a może on ci się po prostu podoba? – Marszczy brwi.
Zaczynam się śmiać.
– Prędzej niebo zrobi się zielone
niż spodoba mi się ktoś taki. Nienawidzę go.
– Kto się czubi, ten się lubi –
mówi chłodno. – Podoba ci się, czy nie?
Przestaję się śmiać i zerkam na
nią. Czemu jest teraz taka poważna?
– Oczywiście, że nie. Skąd taki
pomysł?
– Bo ciągle o nim mówisz! Prycham.
– To nic nie świadczy. Możemy sobie
porozmawiać o kimś innym.
– To świadczy o bardzo wielu
rzeczach – stwierdza, ale jej twarz się rozluźnia. – Dobra, pogadajmy o Jessem.
– Jego też nie lubię.
– A kogo lubisz?
– Siebie.
– A mnie?
– I ciebie.
– To dobrze.
– Tak myślisz?
– A ty myślisz inaczej? Wolałabyś
się ze mną nie przyjaźnić? – Smutnieje.
– Nie o to chodzi. – Kręcę głową. –
Tylko... jestem chodzącym magnesem na kłopoty. Sama tak powiedziałaś.
– To prawda. A ja jestem raczej
osobą... Ciągnie mnie do osób przyciągających kłopoty.
– Dlatego cię lubię.
– Dlatego ja lubię ciebie.
Uśmiecham się.
– Tymczasem jednak moja skłonność
jest okropna.
– Ranisz.
– Nie chodzi o ciebie. Ej, muszę
już iść.
– Na randkę? – pytam.
– Tak – przyznaje rumieniąc się
delikatnie.
– Więc nie będę cię zatrzymywać.
– To cześć, to zobaczenia potem.
– No hej.
– Życzysz mi powodzenia?
– Nie – odpowiadam ze złośliwym
uśmieszkiem.
– Czemu? – Robi smutną minkę.
Czochram jej włosy.
– Bo nie ma dżemu.
– Ej, moja fryzura. Jesteś okropna.
– Wiem.
– Pomóż mi, muszę wyglądać w miarę
ładnie.
– To nie moje klimaty.
– Prooszę.
– Ale jak?
– Napraw mi fryzurę i życz
powodzenia.
Wygładzam jej włosy palcami i unoszę kciuk do góry.
– Powodzenia.
– Dziękuję. – Uśmiecha się słodko.
– Ależ proszę. – Wywracam oczami z
uśmiechem i ziewam.
– Ja idę spać.
– Ja też.
– Mam nadzieję, że was nie usłyszę.
Śmieje się.
– Naprawdę jesteś okropna! Nie
mówię o tym w... takim sensie. Czasami po prostu miło się koło kogoś położyć i
zasnąć przytulonym.
Wzdycham.
– Nie powiem ci, że to fajne, bo
nie wiem.
– To fajne – zapewnia mnie. – I
takie... kochane. – Uśmiecha się.
– Wolę ciastka.
– A ja wolę chłopców.
Prycham.
– Dobrze, dobrze, już idź. Chcę się
wyspać.
___
Dobra, ten rozdział mnie rozwala. Jeśli wszyscy znielubią Kayę, to się nie dziwię, bo jest beee. No, mam nadzieję, że już nikt nie powie, że jest urocza (jakby wam taka hitlerjugend na chatę z giwerą wbiła, to by była a nawet bardzo), a Jesse słodki. ^_^