„Nie wiem co jest fundamentem naszego świata, wiem jednak, że mury nie są stworzone z bezinteresowności.”
Raz w miesiącu nadchodzi sobota, w którą można opuścić Sektor
J i pojechać do miasta na przykład w celu odwiedzenia rodziny. Mnie się to nie
opłaca, bo mój dom leży na końcu kraju i nie zdążyłabym zmieścić się w
wyznaczonym czasie. Prawie wszyscy adepci pochodzą z Proxime, tak też się więc
tam udają. Ja również, ale bez konkretnego celu.
W końcu nie
mam nic do roboty w sektorze. Moje ramię nadal jest ranne, co uniemożliwia mi
branie udziału w większości treningów.
Pociąg
zatrzymuje się na stacji w Proxime i wszyscy ją opuszczamy. Nie mam nikogo to
towarzystwa, bo Lottie również odwiedza krewnych, dlatego snuję się po ulicach
sama.
Proxime jest
o wiele większym miastem niż moje rodzinne Auster. Przypomina bardziej stolicę.
Mimo, że
jest już połowa jesieni, temperatura wynosi ponad dwadzieścia stopni. Odpowiada
mi to, ale nie jestem przyzwyczajona.
Włóczę się
przez centrum miasta, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Mogłabym iść do sklepów z
bronią i zorientować się ile może ona kosztować. Chciałabym mieć swoją.
Mogę także
iść coś zjeść, bo czuję burczenie w brzuchu, albo…
Moje rozmyślenia przerywa czyjś głos:
– Kaya? –
Odwracam się i zauważam Jesse’ego idącego w moim kierunku.
Ma na sobie
czarną koszulkę z długim rękawem, spodnie moro i glany. Wyróżnia się z tłumu,
gdyż większość osób jest tu opalona, a do tego trudno nie zauważyć jego blizny.
Zastanawiam
się co tutaj robi. Też nie ma tu rodziny, którą może odwiedzić? Właściwie to
nie wygląda na typowego mieszkańca Proxime.
– Cześć –
mamroczę, gdy staje tuż naprzeciwko. Jest ode mnie dużo wyższy, więc gdy na
niego patrzę, mrużę oczy od słońca.
– Jesteś z
Auster, prawda? To dlatego nie jesteś zorientowana, co i gdzie robisz.
– Skąd to
wiesz? – Marszczę brwi.
Rzuca mi konspiracyjny uśmiech, co uznaję za lekko
niepokojące.
– A ty? –
pytam, bo wciąż milczy.
– Z Satlant
– odpowiada szybko. – Wiesz, gdzie to jest?
– Nie… –
Kręcę głową.
– Na
północnym zachodzie kraju. Nieważne. Wyglądasz na poważnie zagubioną.
– Jestem tu
pierwszy raz. – Uśmiecham się i wzruszam ramionami.
– Ja pewnie
jakiś setny, więc mogę ci powiedzieć, gdzie co jest. Szukasz czegoś
konkretnego?
– W sumie to
jestem głodna – oświadczam.
– Ja też.
– Och. –
Zaczynam czuć się naprawdę niezręcznie.
– A chcesz
coś słodkiego, czy…
– Właściwie
to wpierdoliłabym talerz naleśników z czekoladą, bo jedzenie w sektorze
konkretnie mi nie odpowiada – mówię, nim zdążam się pohamować.
Parska śmiechem.
– Chodź –
proponuje i prowadzi mnie naprzód.
Cieszę się,
że nie spędzę tego dnia sama, ale jednocześnie boję się przy nim zbłaźnić. Ale
dlaczego? Nigdy nie obchodziła mnie za bardzo opinia innych, a teraz… czuję się
dziwnie. Co się ze mną dzieje?
Jesse
wskazuje na małą restaurację z przytulnym wystrojem. Ściany pomieszczenia mają
ciemnoczerwony kolor, a meble są wykonane z ciemnego drewna. Zajmujemy miejsce
przy jednym z takich stolików i czekamy, aż kelner przyniesie nam menu. Gdy w
końcu tak się staje, zamawiam naleśniki. Ku mojemu zdziwieniu, chłopak także.
– Jak tam
twoja ręka? – zagaduje, gdy kelner odchodzi.
Kieruję wzrok na bandaż okrywający przedramię i z powrotem na
niego.
– W porządku
– mruczę, odwracając wzrok. Jakoś nie potrafię patrzeć na niego wprost.
– Ty to
ciągle masz kłopoty – śmieje się. – Ile razy już tutaj omal nie umarłaś?
Wykrzywiam usta w grymasie, który
powinien uchodzić za uśmiech i nie mając co zrobić ze swoimi rękami, zaczynam
się bawić solniczką.
– W ogóle podoba ci się tutaj?
– Szczerze to nie wiem – mamroczę w
końcu. – Wyobrażałam sobie życie tutaj całkiem inaczej. Nie zrobiłam dobrego
pierwszego wrażenia i teraz mam przerąbane. – Wzdycham, zastanawiając się czemu
zwierzam się mu, jakby był moim przyjacielem.
– Kiedy zrobiłaś złe wrażenie? –
pyta zdezorientowany.
Patrzę na niego spod zmrużonych powiek.
– Nie wiem
czy zauważyłeś, ale nikt mnie nie lubi – dodaję ciszej, beztrosko.
– Nie
sprawiasz wrażenia niezadowolonej z tego – kwituje.
Mrużę oczy.
– Bo mi to
nie przeszkadza. – Zakładam ręce na piersi.
– Charlotte
cię lubi – zauważa.
– Bo nie ma
wyboru.
– A ja tak,
a jakoś cię lubię.
Wybałuszam oczy, a on widząc moją
minę, zanosi się śmiechem. Czuję ciepło na policzkach i dziękuję niebiosom za
to, że w tej chwili kelner przynosi nasz posiłek. Niesamowity zapach naleśników
powoduje, że nie mogę skupić ani jednej myśli na czymś innym.
– Mmm, pyszne – stwierdza Jesse po
połknięciu pierwszego kęsa.
– Dlaczego zamówiłeś to samo? –
pytam, unosząc brew, nadal nie ruszając mojej porcji i starając się na nią nie
patrzeć.
Wzdycha, ale nie odpowiada, bo
przeszkadza mu uruchomienie się telewizora wiszącego na ścianie. Oczywiście
ukazuje się program z wiadomościami. Ostatnio tylko tym nas karmią.
– Podajemy wiadomości z ostatniej
chwili. Soldatkraft sprzymierzył się z Pramonė przeciwko Yenidevlet. Wszyscy
wiedzą, że wojna, która na wschodzie trwa już kilkanaście lat nas nie
dosięgnie. Nasz Prezydent, Kier Spungen uważa też, że nie potrzeba
interweniować. Dużo bardziej powinniśmy się obawiać ataków z Południa. Dawno
już nie zdarzyły się jakieś zamieszki, co oznacza, że szykują coś większego.
Nie jesteśmy jedynym państwem na
świecie, rzecz jasna. Na południu jeszcze dalej niż TO Południe, aż za morzem
rozciąga się zrujnowane państwo Utostake. Od dawna chcą zrobić z siebie potęgę
gospodarczą, ale nie mają żadnego władcy, więc panuje tam chaos, co jest
skutkiem wieloma buntami przed III Wojną Światową, więc jakim prawem? Jeszcze
około sto lat temu chcieli brak ideologii. Teraz go mają, a wciąż nie są
zadowoleni.
Za oceanem mieści się o wiele
większa siła, wspomniane już Yenidelvet. Jest to ogromny kraj, któremu ciągle
mało, więc grabi słabsze państewka, zostawiając dym i popiół. Od paru lat trwa
tam wojna domowa, a dlaczego? Bo ludzie mimo, że zostali pozbawieni swojego
ojczystego obywatelstwa, nadal wierzą, że go odzyskają. Na razie nie widać
efektów.
Na ich nieszczęście jest wiele
państw, które się im nadal sprzeciwiają, a nie są tak silne. Większość milczy,
bojąc się Yenidelvet, a zwłaszcza kraje, w których ustatkowała się monarchia.
My nie mamy najgorzej, bo nie tak
łatwo do nas dotrzeć, a wiem, że te pieprzone olbrzymy chętnie zajęłyby też
nasz teren. Nie mamy właściwie sojuszu z żadnym krajem, więc nie pomagamy
innym, a gdyby ktoś wypowiedział wojnę nam, nie musielibyśmy się obawiać.
Jesteśmy potęgą militarną, bo oprócz wojska, Créapiti ma nas, strażników muru.
– Głupcy – kwituje Jesse,
przerywając jedzenie. Ma podbródek brudny od czekolady. – Moim skromnym zdaniem
powinni się bardziej przejąć możliwą wojną niż ludźmi, którzy praktycznie nie
wchodzą im w drogę, a nawet to jeśli to ze zrozumiałych powodów.
Patrzę na niego w zamyśleniu i
ponownie zerkam na ekran telewizora, gdzie niestety już nie mówią o polityce, a
o innych sprawach, które mnie zbytnio nie obchodzą.
– Uważasz, że robią dobrze? – pytam
po chwili.
– Oczywiście, że nie. – Przenosi
spojrzenie na mnie. – Jednak osobiście jestem zdania, że nie powinniśmy być
tacy bierni.
– Może Spungen po prostu się
buntuje – parskam śmiechem, ale on nadal patrzy na mnie z śmiertelnie poważną
miną.
– To nie bunt, to tchórzostwo –
stwierdza i widząc swoje odbicie na powierzchni szklanki zirytowanym ruchem
obciera brodę z polewy. – Kaya, w ogóle to nie wiedziałem, że aż tak interesuje
cię polityka.
– Trzeba wiedzieć na czym się stoi
– oświadczam.
– Masz rację. – Jego wzrok zatrzymuje
się na zegarze wiszącym na ścianie. – Ej, zostały nam jeszcze tylko dwie godziny,
a chciałem się przejść do parku, zechcesz to zjeść? – Posyła mi uśmiech.
– Och, jasne. – Zabieram się do
posiłku.
Gdy kończę, dostajemy rachunek, płacimy
i opuszczamy restaurację.
Słońce tu zachodzi szybciej, więc
już prawie jest ciemno. Światła w wysokich budynkach stwarzają niesamowity
efekt na zewnątrz, co przypomina mi moją ostatnią wizytę w stolicy, a potem
również tęsknotę za domem.
– Jaki park miałeś na myśli? –
pytam, gdy ruszamy w nie tą ulicę, z której przyszliśmy.
– Centralny – odpowiada. – Jest tam
taka ładna fontanna.
– Fontanna – powtarzam jak echo. –
I chcesz pooglądać ją ze mną? – upewniam się, unosząc brew.
– Przecież do niczego cię nie
zmuszam – prycha i idzie dalej.
Chociaż mam bardzo długie nogi to i
tak żeby za nim nadążyć muszę się sprężyć.
– No ale o co ci chodzi? – pytam. –
Chyba nie chcesz gadać o polityce.
– Już niedaleko – oświadcza,
ignorując moje pytanie.
– Ej! – Chwytam go za ramię, a on
odwraca się do mnie twarzą. – Odpowiedz.
Parska śmiechem, a ja czerwienię
się na twarzy.
W oddali zauważam fontannę, o
której z pewnością mówił. Ma ona ogromne rozmiary, a woda, która z niej wyskakuje jest
podświetlona na nieustannie zmieniające się kolory. Tryskające strumienie
tańczą na tle ciemniejącego nieba sprawiając, że nie mogę oderwać od nich
wzroku.
– Podoba ci się? – pyta Jesse,
siadając na ozdobnym kamieniu umieszczonym obok nas.
– Tak, ale… nadal nie uzyskałam
odpowiedzi. – Mierzę go oskarżycielskim spojrzeniem.
– Coś ty taka niecierpliwa? – Unosi
brew z uśmiecham, a ja siadam na kamieniu obok. – Nie lubisz być utrzymywana w
niepewności. – Nie brzmi to jak pytanie.
– Ja ci zaraz powiem jak utrzymać
idiotę w niepewności.
– Jak? – śmieje się.
– Później ci powiem – oznajmiam starając
się brzmieć arogancko.
Mruży oczy.
– Jakaś ty okropna.
Biorę zamach i spycham go z
kamienia, a ten upada na ziemię, krztusząc się ze śmiechu.
– Temat jeszcze nie zszedł na
politykę, więc chyba masz odpowiedź.
– Słuchaj, wiem, że to ty wtedy
wyniosłeś mnie z mojej sypialni w tamten dzień…
– Za co słono zapłaciłem. – Wyciąga
przed siebie dłoń, na której zauważam plaster.
– I chciałeś, żebym cię pocałowała –
dodaję.
– A ty nie. – Ma oskarżycielski
wyraz twarzy, przez co mam ochotę się roześmiać.
– Dlaczego chciałeś? – Ignoruję
jego wypowiedź.
– A nie podoba ci się to?
– Chcę znać twoje intencje. – Nie ustępuję.
– Przecież wszyscy tam całowali się
ze wszystkimi. – Unosi ręce w obronnym geście. – Ja nie mogłem?
– Och… – Rumienię się na twarzy. –
Cóż, masz rację.
– No widzisz, o co tyle hałasu?
– Tylko to… takie niecodzienne dla
mnie. W moim mieście takich rzeczy nie robią, to spokojni ludzie. Tu jest
inaczej.
– U mnie też nie – stwierdza. – To
chyba dlatego, że jestem już tutaj tak długo.
– Och, zapomniałam, że jesteś z
czwartego roku – mruczę. – Jest trudno?
– Nie. – Kręci głową. – Ale tobie chyba
tak, nie?
– Nie jest tak źle…
– A mieliście już jakieś większe
gry drużynowe?
– Nie.
– Bo już za parę dni zorganizują
bitwę o flagę. Wiesz na czym to polega?
– Mniej więcej. To świetna sprawa.
Oczywiście nie gracie z prawdziwą bronią, prawda?
– Prawda. Pierwszoroczni raczej
nie biorą udziału. Ale jeśli bardzo byś chciała, mógłbym cię wkręcić.
– Naprawdę? – Na mojej twarzy
pojawia się uśmiech. – A wkręciłbyś też Lottie? – Nie podoba mi się
perspektywa, że musiałabym brać w tej grze udział jako jedyna pierwszaczka.
– Pewnie. Ej, wracasz pociągiem o
osiemnastej dwanaście?
– Tak, a co?
– Bo jeśli chcemy zdążyć, to trzeba
już iść. Wiesz, stacja wcale nie jest tak blisko.
– Ta, masz rację. Chodźmy.
___
Okej, po dużej przerwie w końcu dodaję ten rozdział. Jest krótki, nic się nie dzieje, ale przynajmniej można się czegoś dowiedzieć o świecie. Mam nadzieję, że nie wypadło tak źle jak mi się wydaje. Wprowadziłam też małą zmianę, a mianowicie akapity. Chyba nie stawiam ich jeszcze perfekcyjnie, a we wcześniejszych rozdziałach pojawią się dopiero za jakiś czas. To chyba tyle ode mnie. Liczę na szczere opinie ;*