„Komu zależy na pokoju,
Ten zawsze cofnie się przed gwałtem -
Ten zawsze cofnie się przed gwałtem -
Wygra, kto się nie boi wojen
I tak rozumieć trzeba Jałtę.”
~ Jacek Kaczmarski
Siedemnastego grudnia, czyli tydzień przed moim urodzinami wypada Narodowy Dzień Niepodległości.
W to piękne święto zawsze chciałam
wziąć udział w marszu odbywającym się wieczorem w stolicy kraju. Rodzice nigdy
nie chcieli mi na to pozwolić, gdyż twierdzili, że to niebezpieczne. Nie można
sobie wyobrazić jak bardzo się cieszyłam, gdy dowiedziałam się, ze teraz to
moja powinność i obowiązek.
Z powodu święta zajęcia się dzisiaj
nie odbywają. Dzień okropnie mi się dłuży i znoszę jajo oczekując trzynastej,
gdy w końcu wpakujemy się do pociągu i ruszymy do stolicy.
Czy może być coś wspanialszego niż
uczczenie wspaniałości swojego narodu w tak ważnym terminie?
Od samego rana paraduję w
oficjalnym mundurze, którego noszenie jest obowiązkowe w takie wydarzenia tak jak
stroje galowe w zwykłej szkole. Przez ramię mam przewiązaną opaskę z flagą Créapiti,
czyli czerwonym tłem z dwoma czarnym liniami krzyżującymi się prostopadle w
lewym górnym rogu.
– Nakręciłaś się – zauważa Lottie
rozbawiona, gdy próbuję pozbyć się kołtuna z włosów, nucąc przy tym hymn
państwowy.
– Hm? – Odwracam się do niej z
uśmiechem.
– Bo
zachowujesz się jakbyś miała zostać zbawiona – uznaje z prychnięciem. Wbrew
pozorom w jej głosie nie usłyszałam nuty świadczącej o tym, że uważa moją
postawę za głupią i niepotrzebną. Raczej wnioskuję, że się ze mną nie zgadza.
– Pierwszy
raz biorę udział w Marszu Niepodległości – oświadczam z podekscytowaniem. – Po
prostu… – wzdycham – po prostu wpojono mi że taka postawa jest dzisiaj ważna –
wyjaśniam i uśmiecham się. – Wybacz. Wiem, że musisz mnie słuchać od rana –
śmieję się. – Już się zmywam na obiad.
Na jej
twarzy pojawia się wyrozumiały uśmiech.
– Słyszałaś,
że przeniesiono do nas jakąś nową dziewczynę? – zagaduje mnie, gdy opuszczam
nasz pokój i kieruję się do stołówki na obiad.
– Tak? –
Wzruszam ramionami. – To chyba rzadko się zdarza. – Zerkam na nią. – Nie?
– Nie wiem,
ale podobno to akt kary – mówi przełykając ślinę.
– Czy próbujesz mi uświadomić, że mam konkurencję? – pytam rozbawiona.
Przechodzimy
przez korytarz i docieramy do klatki schodowej, a następnie docieramy na
stołówkę. Nakładamy jedzenie na tacę i siadamy tam gdzie zwykle.
Kilka osób
unosi brwi na widok mojego ubioru. Dobrze, jest obowiązkowy dopiero na marszu,
ale to nie znaczy, że nie mogę go nosić, prawda?
Gdy
wszystkie miejsca są już zapełnione, główny zarządca, Charles wstaje i zabiera
głos:
– Wiem, że
zaczęliście już jeść, ale mam szybką informację. – Chrząka. – Do naszych
szeregów dołączyła dzisiaj nowa adeptka, która została przeniesiona z Sektora F
– oznajmia. – Calstin, wstań – woła.
Ku mojemu
zdziwieniu z krzesła podnosi się dziewczyna siedząca samotnie przy stoliku
obok. Jest to średniego wzrostu blondynka o zielonych oczach. Jej wyraz twarzy
świadczy o lekkiej drwinie, a jej postawa jest pewna siebie, nawet wyzywająca.
W dodatku
zauważam na jej ramieniu opaskę z flagą taką jak moja. Czy może już bardziej mi
zaimponować?
– Nie patrzcie się tak – rzuca na powitanie unosząc podbródek i łypiąc na każdego spode łba.
– Calstin
została przeniesiona do naszego sektora w ramach kary za pewne wykroczenie.
Wszyscy mamy nadzieję, że to się nie powtórzy. – Charles odbija pałeczkę i
również się do niej uśmiecha. – Mam nadzieję, że miło przyjmiecie koleżankę –
zwraca się do nas. – To tyle, możecie już jeść.
Dziewczyna z
ciężkim westchnięciem opada z powrotem na krzesło i w niedbałej pozie przygląda
się swojej porcji. Jakby obawiała się, że jest otruta i czy przypadkiem przeniesienie nie równa się w jej przypadku karą śmierci.
Coraz
bardziej zastanawiam się jaką zbrodnię popełniła.
Jeśli
oczkuję odpowiedzi, wpierw muszę zapytać.
– Poczekaj
sekundkę. Zaraz wrócę – zapewniam Lottie, nie czekając na jej reakcję.
Wstaję od mojego stołu i podchodzę
do blondynki, a następnie się do niej przysiadam.
– Calstin? –
Chrząkam, gdy powoli przerzuca znudzone spojrzenie z talerza na mnie. – Jestem Kaya.
Kiwa głową.
Jest całkiem
ładna. Ma pełne usta, wysokie kości policzkowe i pieprzyka nad górną wargą.
Złociste pukle sięgają jej łopatek.
– Wyrzucili
cię, tak? – pytam podpijając wodę z jej szklanki. – Powiesz mi co
przeskrobałaś?
–
Zastanawiasz się jak wylecieć? – Unosi brew. – Wystarczy, że odetniesz palce
gościowi, który cię wkurwia – tłumaczy niewzruszona.
Moje
spojrzenie wędruje do oddalonego o parę stolików Jareda.
– Chcesz
wylecieć – stwierdza ironicznie blondynka, gdy z powrotem się do niej odwracam.
– Nie –
przeczę. – Tylko to zabawne, że mówisz o
tym z taką swobodą.
– Zabawne? –
powtarza.
Patrzy na
mnie z odrobiną zaciekawienia, a po chwili jej usta wykrzywia kolejny ironiczny
uśmiech.
– Słodki
strój – zauważa przyglądając się mojemu mundurowi, po czym oblizuje wargi.
– Dziękuję.
– Kiwam na nią głową, wstaję i wracam do Lottie.
– I co? –
pyta między kęsami.
– Odcięła
komuś palce – wyjaśniam beztrosko, a ona powstrzymuje odruch wymiotny. Śmieję
się.
– Miałam się
pytać czemu jej tutaj nie zaprosiłaś, ale chyba powinnam zmienić zdanie po
wzmiance o palcach. – Posyła mi przepraszający uśmiech.
– Jest w
porządku. – Wzruszam ramionami.
– Skoro tak
uważasz. – Wstaje i podchodzi do Calstin. Zdziwiona idę za jej przykładem. –
Hej, jestem Lottie – wita się. Nie jest głupia, nie udaje radosnej.
– Same
dziewczyny – odzywa się zielonooka z uznaniem. – Jestem w raju.
Razem z
przyjaciółką patrzymy po sobie zdziwione.
– Co chcesz
przez to powiedzieć? – pytam marszcząc brwi.
– Że was
lubię – mówi, a my marszczymy brwi. – Rozumiecie o co mi chodzi, prawda? – Jest
rozbawiona.
– Jesteś
lesbijką? – Lottie marszczy brwi.
Uśmiecha
się.
Przyjaciółka
wzrusza ramionami.
– W
porządku.
– Wow,
jestem pod wrażeniem. – Klaszcze w dłonie. – Jak tu tolerancyjnie – stwierdza.
– Będzie mi brakowało tych obrzydzonych dziewczyneczek.
Przypomina
mi się cała ta gadka Jesse’ego, że nie jest adeptem z własnej woli. To samo
chyba wydarzyło się w życiu Calstin.
– Zgaduję,
że jesteś z Zasadniczej Służby Wojskowej – oznajmiam. – Nie wyglądasz na
zadowoloną, że tu jesteś.
Przerzuca
spojrzenie z brunetki na mnie.
– Na ile
wyglądam ci lat? – pyta.
Przyglądam
się. Mogę dać jej góra osiemnaście.
–
Osiemnaście? – Strzelam.
–
Siedemnaście – ucina. – Służba została zniesiona trzy lata temu.
– Więc
miałaś dość i odcięłaś komuś palce, żeby cię wywalili?
– Skąd
pomysł, że tego chciałam? – Unosi brwi. – Zanim się przed wami otworzę, chyba
minie jeszcze trochę czasu. – Posyła nam kolejny drwiący uśmiech i wstaje, a
następnie odchodzi pozostawiając jedzenie nieruszone.
***
Później
wszyscy zbieramy się na stacji, skąd ma odjechać nasz pociąg. Czuję, że jeden
wagon nie starczy na nas wszystkich. Oczywiście tylko adepci biorą udział w
marszu, gdyż ktoś musi bronić muru. Dlatego nie ma szansy, bym spotkała tu
swoich rodziców.
Gdy
nadjeżdża nasz pojazd, razem z Lottie zajmujemy miejsce siedzące i czekamy aż
ruszy.
Miętoszę w
dłoni materiał zwiniętej flagi, która leży mi na kolanach. Podniecenie wróciło.
Nie
wyróżniam się już, gdyż wszyscy są ubrani jednakowo. Tak jak powinno być.
Droga do
stolicy schodzi nawet szybko biorąc pod uwagę dystans jaki dzieli ją od
południowej części kraju.
– Plan jest
taki. Podczas marszu ustawiamy się jako dziesiąci po wcześniejszych sektorach –
wyjaśnia Charles, gdy nasza grupka staje za nim na dworcu. – Nie przynieście mi
wstydu i godnie reprezentujcie J.
– Tak jest –
mówimy chórem.
Opuszczamy
dworzec i kierujemy się na główny plac stolicy. Jest już tam pełno ludu.
Czerwono-czarne flagi powiewają w powietrzu, słyszę krzyki i wszystko jest takie
jak sobie wyobrażałam.
Oglądałam
marsz tyle razy w telewizji, że znam jego przebieg na pamięć. Najpierw ustawimy
się na placu głównym, zaśpiewamy hymn państwowy i po kolei ruszymy przez ulice
stolicy, niosąc symbole, rozpalając ogień.
Potem będzie
brutalniej, rozpoczną się bójki, parę osób polegnie broniąc swoich poglądów,
niekoniecznie słusznych. Jeden zwali pomnik, drugi wda się w spór z władzami.
Oboje polegną w Dzień Niepodległości, o którą już nigdy nie będziemy musieli
walczyć.
Nareszcie
docieramy w miejsce przeznaczone na nasz sektor, czyli skrawek ulicy na placu przed ratuszem. Czekamy aż ustawią się kolejne
i stajemy na baczność.
W powietrzu
drga melodia do hymnu, więc rozpoczynamy śpiew. Gdy się kończy, spoczywamy i
ruszamy na przód.
Odwracam się
i widzę, że zwykli mieszkańcy stolicy trzymają ogromne płachty z zbezczeszczonymi symbolami błędnych ustrojów. Widzę także przekreślone pacyfy i powieszony znak
lewicy.
Lottie
wygląda na zniesmaczoną.
– To okropne
– mówi nagle.
– To piękne –
poprawiam ją urzeczona.
Kręci głową.
–
Przekreślają znak pokoju. – Chwyta mnie za kołnierz munduru i wskazuje parę
płacht. – Dlaczego go nie chcą?
– Bo wojna
jest pięknym rozlewem krwi – słyszymy.
Odwracamy
się i widzimy Calstin idącą za nami. W rękach trzyma rzymski ogień. Będziemy
mogli go odpalić dopiero po zakończeniu oficjalnej części marszu. Potem możemy
robić co chcemy.
– Co? –
Brunetka patrzy na nią jak na idiotkę. – Gdyby twoja rodzina zginęła na wojnie,
to też byłby piękny przelew krwi? – pyta.
– Tak –
odpiera uśmiechając się. – To słuszna sprawa.
– Kaya? – Lottie
zwraca się do mnie. – A ty co sądzisz?
Chwilę nie
odpowiadam, bo moje spojrzenie trafia na Jesse’ego, który także mnie zauważa. Z
szyderczym uśmiechem wskazuje na godło naszego kraju wyświetlone na jednym z
najwyższych budynków. Przedstawia złotego lwa na czarnym tle ukoronowanego
czerwienią.
Przez chwilę
patrzę na drapacz chmur, a potem znów przenoszę spojrzenie na chłopaka.
Przejeżdża palcem po swojej szyi.
Zirytowana z
powrotem odwracam się do Calstin i Lottie
– Co
mówiłyście? – pytam.
– Co sądzisz
o pokoju i wojnie? – powtarza moja przyjaciółka. – Przemoc to zło.
– Brak
przemocy to jeszcze większe zło – oświadczam.
Calstin
patrzy na mnie z drgającymi kącikami ust w próbie nie parsknięcia wyrachowanym
śmiechem. Też uważa, że to zabawne.
– Więc
przepraszam bardzo – Lottie wygląda na zdenerwowaną naszymi słowami. Bez wątpienia
będzie się kłócić – ale co daje wam przemoc? Brak nudy? – Unosi brew. – Chyba brak
mądrości.
Prycham.
– A co daje
wojna? – kontynuuje brunetka. – Trupy i ruiny.
– Zwycięstwo
– poprawiam ją. – Wolność i imperium.
– Zwycięstwo
nad kim?
– Na
przykład nad Soldkraft – odzywa się blondynka wzruszając ramionami.
– To tacy
sami ludzie jak my… – zaczyna Lottie.
– Tak? –
pyta Calstin. – Tylko oni wymordowali jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy naszych żołnierzy siedemdziesiąt lat temu i nadal nie podziękowali za wyzwolenie w ich stolicy
czterdzieści trzy lata temu.
To na chwilę
zamyka jej usta. Śmieję się.
– Nie ma
złych narodów, tylko źli ludzie – odzywa się zaraz, wysoko unosząc podbródek.
– Więc sama
przyznajesz, że ci z Soldkraft to źli ludzie? – Calstin zerka na nią
rozbawiona.
– Nie
istnieje państwo bez skazy – oznajmiam.
– Dlatego
nie powinno ich być.
Wywracam
oczami.
– To może
najlepiej kurwa wprowadźmy się do lepianek i żyjmy jak ludzie pierwotni –
proponuje blondynka, a ja wybucham śmiechem.
– Jesteście
głupie – kwituje dziewczyna. – Gdyby państwo na wszystkich nie naciskało,
byłoby o wiele lepiej. I jeśli myślisz, że bez władzy wszyscy byśmy się
pozabijali, to i tak do tego zmierzamy, więc…
Mówi to samo
co Jesse. Skąd tyle głupich poglądów pałęta się po głowach moich znajomych?
– Więc co tu
robisz? – pyta Calstin.
Kończy się
oficjalna część marszu.
Nagle słyszę huk i widzę jak petarda
uderza o ziemię. Tłum cofa się przed wybuchem, więc zostajemy przygniecione
przez innych. Już prawie nie wiem co się dzieje.
Na moje szczęście nie jestem taka
niska, więc ponad głowami adeptów widzę specyficzną grupkę, która się tu nagle
zjawia.
Jest ich zaledwie kilkadziesiąt,
ale bez wątpienia zwracają na siebie uwagę.
Mężczyźni i kobiety mają
zamaskowane twarze, trzymają rzymskie ognie i plakaty z naiwnymi hasełkami.
Nie zmyjesz krwi z kart historii w Dzień Niepodległości.
Jesteśmy zajebiście wściekli.
Wolność wykiełkuje z popiołów spalonych więzień.
Przestańcie wierzyć w autorytety. Zacznijcie wierzyć w siebie nawzajem.
Dobry dzień na rewolucję.
Jaki kolor ma twoja flaga, gdy płonie?
Słyszę także coraz głośniejszy
śpiew. Stopniowo więcej ludzi przyłącza swoje głosy do tej pieśni.
On natchniony i młody był, ich nie policzyłby nikt
On im dodawał pieśnią sił, śpiewał, że blisko już świt
Świec tysiące palili mu, znad głów podnosił się dym
Śpiewał, że czas, by runął mur, oni śpiewali wraz z nim
Wyrwij murom zęby krat
Zerwij kajdany, połam bat
A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!
Wkrótce na pamięć znali pieśń i sama melodia bez słów
Niosła ze sobą starą treść, dreszcze na wskroś serc i dusz
Śpiewali więc, klaskali w rytm, jak wystrzał poklask ich brzmiał
I ciążył łańcuch, zwlekał świt, on wciąż śpiewał i grał
Wyrwij murom zęby krat
Zerwij kajdany, połam bat
A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!
Aż zobaczyli ilu ich, poczuli siłę i czas
I z pieśnią, że już blisko świt, szli ulicami miast
Zwalali pomniki i rwali bruk - Ten z nami! Ten przeciw nam!
Kto sam, ten nasz najgorszy wróg! A śpiewak także był sam
Patrzył na równy tłumów marsz
Milczał wsłuchany w kroków huk
A mury rosły, rosły, rosły
Łańcuch kołysał się u nóg...
Patrzy na równy tłumów marsz
Milczy wsłuchany w kroków huk
A mury rosną, rosną, rosną
Łańcuch kołysze się u nóg... 1
Władza miasta niemal natychmiast interweniuje. Słyszę krzyki, strzały i coraz głośniejszy śpiew.
Widok jest
naprawdę potworny. Jeden zraniony, drugi zabity. Głowy rozbite o wyrwany bruk.
Wszędzie dym idący w parze z ogniem.
– Pierdolone
pokojowe protesty – mruczę pod nosem.
Zerkam na
Lottie. Nie wydaje się zadowolona. W końcu patrzy na przemoc, której tak
nienawidzi. Czy nie wie, że życie bez niej jest niemożliwe?
Coraz więcej
ludzi się na nas pcha. Odsuwamy się na bok. W marszu nie ma już porządku.
– Chodźcie
stąd, można oberwać. – Calstin łapie nas za ręce i wyciąga z tłumu o ile to
teraz możliwe.
W milczeniu
obserwuję ciała uderzające o beton w kałużach krwi.
– To także
jest przemoc – zwracam się do przyjaciółki. – Ale niezbyt skuteczna – dodaję rozbawiona.
– Oni giną –
mówi wstrząśnięta.
– Zasługują.
– Wzruszam ramionami.
Ludzie
zaczynają w siebie rzucać cegłami, coraz więcej ludzi pada martwych lub
okaleczonych. Ktoś próbuje uciec na przejezdną drogę, ale potyka się i upada, a
samochód, który nie zdąża się zatrzymać, miażdży mu rękę. Kolejny wrzask.
Tu już
całkowicie nie jest bezpiecznie.
Ruszamy biegiem starannie uchylając
się przed pociskami, omijając bijących się obywateli i mało co widząc przez dym
unoszący się nad głowami.
Po drodze depczemy po martwych
ciałach poległych, nasze ciężkie buty broczą w krwi, omijają ogień. To nie
przypomina już dużego nieskutecznego protestu pokojowego, tylko małe
nieskuteczne powstanie.
Obrywam cegłą w nogę. Obdziera mi skórę,
co piecze jak cholera, ale się nie zatrzymuję. Zaciskam zęby i pędzę dalej.
Trafiamy na ciemną uliczkę i dzięki
niej wydostajemy się na prawie pusty plac. Widzę tu tylko kilku uchodźców z
pandemonium, które rozgrywa się za nami. Nikt nie zwraca na nas uwagi, wszyscy
biegną jak najszybciej.
Zmachana zatrzymuję się i opieram
dłonie na kolanach, pochylając się i oddychając płytko.
– Kaya? – Dziewczyny również stają
w miejscu i odwracają się do mnie przez ramię.
– Trafili cię? – pyta Lottie
podchodząc do mnie i obejmując ramieniem.
Zerkam na łydkę i zauważam dziurę w
materiale. Dotykam palcami ranki. Piecze jeszcze mocniej. Odrywam dłoń i zerkam
na nią. Krew. Cegła musiała mieć jakieś naprawdę ostry kąt.
– Nie możesz iść? – Calstin również
staje obok.
– Boli – jęczę.
– Masz jakąś wodę? – pyta brunetka
przyglądając się mojej łydce. – Dobra, mniejsza z wodą. Jakiś materiał?
Druga dziewczyna wyjmuje z kieszeni
białą szmatkę. Lottie bierze ją od niej i mocno zawiązuje na mojej nodze.
Prawie od razu przesiąka ciemnoczerwoną cieczą.
– Utykasz? – pyta.
Robię krok do przodu i z
zadowoleniem zauważam, że nie. Najgorszy stopień bólu już minął.
– Co teraz robimy? – zastanawia się Castlin. –
Nie możemy tam wrócić, a zostawiliśmy pełno naszych.
– Myślę, że też pouciekali. Nie
mamy jak się bronić, bo nie wzięłyśmy broni. – Przełykam ślinę.
– Trzeba ich okrążyć i uciec – mówi
Lottie. – Nic nie zdziałamy same.
Ma rację. Czy organizatorzy marszu
naprawdę wierzyli, że coś takiego nie będzie miało dzisiaj miejsca i nie
ubezpieczyła nas w karabiny?
– To co? Idziemy na dworzec, czy
gdzie? – pytam zdezorientowana.
W tym momencie słyszę huk wybuchu.
Bez wahania podrywam się z miejsca i razem z dziewczynami pędzę w przeciwnym
kierunku do jego źródła.
Chowamy się za jakimś budynkiem zerkając na inny, zajęty
płomieniami, który rozpoznaję jako urząd skarbowy. W ostatniej chwili
przed następnym wybuchem ze środka wybiegają trzy postacie kryjący swe oblicza
za bandanami i kapturami.
Krzyczą coś do siebie, ale nie
słyszę co przez kolejny huk. Wyrzucają po drodze puste karnistry po benzynie.
– Jak się stąd wydostaniemy? –
pytam zakrywając usta i nos dłonią przed dymem. – Przecież tu można zginąć na
każdym kroku!
Znowu ruszamy biegiem na lewo, a ja
staram się nie zwracać uwagi na ból łydki.
Wszystkie jesteśmy osmolone i
brudne. Mundury mamy podarte.
– Ukryjemy się? – zastanawia się
Castlin. – Nie… wszystko może spłonąć. – Przełyka ślinę.
– Nie robią żadnych ewakuacji? –
pyta Lottie. – Myślę, że władze szybko powinny sobie z nimi poradzić – dodaje szyderczo.
– Przecież to tylko ignorowane i niesłyszalne zamieszki – prycha.
Patrzymy na nią spod zmrużonych
powiek.
– Oddzieliłyśmy się od grupy –
oznajmiam. – Pewnie wszyscy naszych, którzy nie uciekli, zostali ewakuowani z
powrotem do sektora. Nie szukali nas, bo nie zauważyli nieobecności trzech
osób.
– Nie możemy tam wrócić – stwierdza
Castlin. – Strzelają do kogo popadnie.
– A jeśli ukradłybyśmy auto? –
proponuję.
Następuje milczenie.
Uważam, że to niezły pomysł, gdyż
łatwiej będzie się stąd wydostać i zostać w kawałkach, a do tego w kilka godzin
dotrzeć do sektora.
Dziewczyny bez wahania się zgadzają. Wiedzą co nam grozi, jeśli szybko stąd nie uciekniemy.
Ku naszemu zadowoleniu, ukazuje
się, że czwarty z kolei samochód, do którego próbujemy się dostać, ma kluczyki
w stacyjce.
W takich sytuacjach nie uważam, że
kradzież to coś złego. W końcu próbujemy ratować życie.
Wsiadamy do środka, ja na miejscu
kierowcy i jak najdokładniej omijając główny plac wyprowadzam nas ze stolicy.
W lusterku widzę światła miasta i
chmurę dymu unoszącego się nad jego sercem. Nie mam już bladego pojęcia, co się
dzieje. Kto żyje, kto poległ. To naprawdę przypomina małą rewolucję.
Rewolucję, czyli coś co trzeba jak
najszybciej zdusić. Jeśli te głupie zamieszki wywołali ludzie o światopoglądzie
podobnym do Lottie, to albo są hipokrytami albo skończonymi idiotami,
myślącymi, że ich protesty zmniejszą agresję i przemoc.
A wyszło jak zawsze.
______
Dobra wiem, że strasznie długo mnie nie było i nie postarałam się. XD Jeszcze się tu kręcę i zostanę, dopóki wena dopisuje (choć słabo). No to tyle.